Pociąg mknął do przodu, koła rytmicznie wystukiwały monotonną melodię znaną każdemu podróżnemu. Podniecenie rosło z każdym mijanym kilometrem, wszakże to nadszedł dzień w którym będę całe trzy doby w nieznanym terenie przemierzał leśne ostępy pod okiem wytrawnego znawcy przyrody. I choć już sporo czasu minęło od pamiętnej wyprawy to pamiętam każdą niemal godzinę z tamtych dni. Jestem przekonany że to właśnie wtedy zostało zasiane ziarno mojej przyrodniczej pasji. Dzień zapowiadał się upalny a las zapraszał do odkrywania swoich tajemnic. Mgiełka rozpraszała się po lesie a promienie słońca ogarniały drzewa docierając do ściółki. Po paru godzinach marszu leśnym duktem dotarliśmy na skraj bagna, aby lepiej zagłębić się w ciężki teren przebijaliśmy się przez zasieki gęstych splecionych drzewek, raz po raz wpadając po kostki w bajorko. Było to konieczne aby zobaczyć teren w całej okazałości. Nagle usłyszałem niesamowity klangor, to żurawie poderwały się do lotu przepłoszone naszym hałaśliwym podchodem, a wydawało mi się że podchodziliśmy cichutko, jednak zmysły zwierząt są niesamowicie wyczulone. Klangor żurawi jest jednym z piękniejszych odgłosów natury, po rykowisku moim ulubionym.

 

 


 

 

Żurawie zatoczyły kilka rund wokoło bagna i znów usiadły ,tym razem troszkę dalej ale i tak można było je obserwować przez lornetkę. Ciesząc się widokiem bagnistego terenu minęło sporo czasu zanim ruszyliśmy dalej, przez moment dudek przeciął nam drogę lecąc w kierunku przeciwległych drzew. No cóż trzeba iść dalej. Postanowiliśmy iść dalej bagnem, cóż za niefart. Po dosyć pewnych krokach po turzycach następne stawialiśmy już w rasowym bagnie, które to postanowiło zatrzymać na dłużej jednego z wędrowców, padło na mnie.

Mój przewodnik był znacznie lżejszy to i czmychnął niczym sarenka, ja natomiast jak słoń brnąłem coraz głębiej, oczami wyobraźni widziałem już jak z obiektywu wylewam wodę. Wiedząc z doświadczenia nie mogłem się zatrzymać tylko iść, kolana już były uziemione ale po chwili teren pod stopami jakoś się wyrównał i dotarłem na skraj lasu, uff ulga. Ale teraz jak mam wybór wolę omijać tego typu bagienne ścieżki.

Adrenalina opadła i ruszyliśmy dalej omijając ścieżki stworzone przez człowieka, idąc w ten sposób można wiele więcej zobaczyć i bardziej zintegrować się z przyrodą. W środku lasu natrafiliśmy na starą ambonę na drzewie, postanowiliśmy posiedzieć na niej i odpocząć. Tak siedząc zobaczyliśmy jak z lewej strony  młodnika wyłoniły się jak duchy łanie z cielakami, mogliśmy podziwiać ich grację gdyż nie niepokojone spokojnie się poruszały.

 

Ruszyliśmy dalej ,przyjaciel stwierdził – czuć jelenie, pomyślałem wariat, po dosłownie trzech minutach z młodnika po prawej stronie wyskoczyły

dorodne jelenie, dosłownie nogi mi się ugięły bo odległość była bardzo bliska. I wtedy to właśnie poczułem ten zapach, specyficzny jakby piżmo i uryna zmieszane razem, już nie miałem wątpliwości że można to naprawdę wyczuć.

Nasz marsz był skierowany na pobliską rzekę która krętymi ścieżkami płynęła przez las ,przebijając się przez niezliczone przeszkody dotarliśmy w końcu do rzeki. Widok oszałamiający, wyglądała tak jakby ręka ludzka nigdy tu nie dotknęła matki natury. Drzewa ścięte przez bobry tworzyły niezliczone mosty przeprawowe dla kun, lisów itp., a także dla nas. Nieopodal była wzniesiona tama, misterna robota bobrzej architektury.

 

Postanowiliśmy wybrać to miejsce na nocleg. Noc też była pasjonująca w oddali włochatka dawała piękny koncert, leżąc w śpiworze obserwowałem gwiazdy a księżyc rozjaśniał okolicę, pluski wody dawały sygnał że istoty leśne żyją swoim rytmem.

Przed wyjazdem sprawiłem sobie na szybko buty, niby dobre wojskowe, przekląłem buty słowami których nie wypada napisać. Po pierwszym dniu wyprawy pęcherze były już na obu stopach wielkości pięciozłotówek. Ból był nie do zniesienia, pasja- cierpienie. Pomimo bólu widoki natury były jak balsam na duszę i stopy. Tadeusz pomyślał że przesadzam. Jak zdjąłem buty zmienił zdanie po jego twarzy widziałem ze jest „nieźle” stopy to w tej chwili była jeden czerwony pęcherz. Co zrobić, apteczka, odkaziłem okleiłem, środki przeciwbólowe i do przodu bo zostało jeszcze trochę do przejścia. Przeszliśmy jeszcze w tych dniach sporo kilometrów, zobaczyliśmy dużo saren, jeleni na różnego rodzaju polankach. Po ciepłych nocach witały nas mokre od rosy poranki, by znów przerodzić się w upalne dni. Zapas wody niestety się wyczerpał, do celu zostało już tylko około 10 km, trzeba iść o stopach nie wspomnę .I tak doszliśmy do skraju wioski na której to znajdował się cmentarz a cmentarz to woda, woda….to była najlepsza woda jaka kiedykolwiek piłem. Zadowoleni wracaliśmy do domu.

Znajomy lekarz który zobaczył moje stopy stwierdził że jestem wariatem by tak doprowadzić się,  jeszcze dwa dni w domu chodziłem dosłownie na czworakach.

Czy warto było- bez wahania odpowiem TAK. Zrozumiałem jedno buty to podstawa ale dopasowane a nie reklamowane, zakupiłem takowe i służą mi już sporo czasu.

Obrazy tej wędrówki zastawiły trwały ślad w mej pamięci i choć było wiele innych, może ciekawszych gatunkowo, to tą wspominam jako zarodek mojej pasji. To właśnie wtedy postanowiłem uwieczniać przyrodę by zatrzymać w kadrze to co ulotne i pokazywać innym.


Właśnie wtedy zawarłem przymierze z przyrodą.

                                                                                                     

                                                                                                                                                                                           

 
Marek Schackemy  fotografia przyrodnicza  przyroda  ptaki  gady  zwierzęta  w obiektywie  ssaki  rosliny  gady